Dzień czwarty i zarazem ostatni. Krótki wyjazd kończymy wypadem do Doliny Chochołowskiej.
Pogoda od rana taka sobie. Nie było zbyt dużo ludzi, ale i tak cały czas w tę i z powrotem po asfaltowym odcinku kursowała irytująca elektryczna ciuchcia. Dopiero na Polanie Huciska można było o niej zapomnieć. Na tejże polanie Ewie udało się złapać w kadr parę krokusowych niedobitków. Niestety sezon już się skończył.
Dalej, już po brukowanej drodze, powoli w kierunku polany. Chłonęłam krajobrazy wszystkimi zmysłami, w Chochołowskiej byłam po raz pierwszy. Mimo słabej widoczności widoki były powalające i sama przestrzeń polany, z malowniczymi zabudowaniami robiła wrażenie.
Do schroniska doszłyśmy dość późno (no jak się późno z domu wyszło...) i od razu zainstalowałyśmy się w jadalni. Najpierw coś treściwego, a potem tradycyjnie szarlotka. Do szarlotki kubek gorącej czekolady. W tzw. międzyczasie za oknem rozszalała się ulewa, co skłoniło nas do zakupienia po jeszcze jednym kubku czekolady. Kiedy już debatowałyśmy nad trzecią kolejką zaczęło w końcu trochę mniej padać, a i czas naglił. Po krótkich zakupach w recepcji- folia przeciwdeszczowa dla Ewy (7 zł), pocztówki, wyruszyłyśmy w kierunku domu.
Ciągle padało, do tego zrobiło się zimno. Okazało się, że wzięcie z domu czapki polarowej i rękawiczek nie było takim złym pomysłem. Oj ciężka to była droga. Samotność na szlaku, ciemne chmury nad nami, deszcz nieustanny i monotonia kroku żołnierskiego zrobiły swoje i morale w grupie spadało na łeb na szyję. Na chwilę zaczęło piąć się ku górze kiedy na Siwej Polanie zobaczyłyśmy w lekkiej mgle, stado swobodnie biegających koni, które towarzyszyło nam przez dłuższy czas. I nikogo dookoła- zupełnie surrealistyczne przeżycie.
Powracając jednak do morale w grupie, to po spotkaniu z końmi osiągnęło ono zupełne dno kiedy na parkingu okazało się, że nie ma żadnego transportu. Nic, pustki absolutne, na parkingu nawet prywatnych samochodów, wszelkie budki pozabijane deskami. No tak, w sezonie busy kursują do późna wieczorem. Ale w maju... po długim weekendzie.... Uratował nas numer do zakopiańskiej korporacji taksówkowej. Miły pan taksiarz, podczas drogi wykładając nam ogólny zarys pojemności autokarowej zakopiańskich pensjonatów, dowiózł nas w końcu do Sopy (Kościeliska 52). Tam, mając oczywiście na względzie nadwątlone niekonwencjonalnym sposobem powrotu z gór portfele, zakończyłyśmy wyjazd.
Sama knajpa super sprawa, polecam wszystkim, którzy Krupówki omijają jak się da :)