Po kilku dniach typowo górskich, przyszedł w końcu czas na dzień typowo miejski. Zeszłam drogą w dół do Szczawnicy. Pół godzinki marszu i już byłam w centrum. Najpierw kierunek poczta. Dzięki miłym panom z hurtowni chemicznej udało mi się zdobyć pudełko, dokupiłam jeszcze taśmę klejącą i już prawie 4 kg zbędnego bagażu wędrowało przy pomocy poczty polskiej do domu. Od razu zrobiło mi się lżej na duszy.
Następny przystanek- kiosk. Akurat wyszedł nowy numer "n.p.m.", który oczywiście trzeba było zakupić. Za chwilę okazało się, że akurat w tym wydaniu opisano i częściowo szlak, którym szłam wczoraj i drogę do Czerwonego Klasztoru. Świat jest mały. :)
Po owocnych zakupach w delikatesach, po podziwianiu oryginalnych tabliczek z herbami na szczawnickich pensjonatach przyszła kolej na wizytę w znajomej pizzerii. Przy soczku, smacznej pizzy i lekturze "n.p.m" czas mijał niezwykle szybko. Ani się obejrzałam jak pogoda zaczęła się psuć a od południa nadciągały burzowe chmury.
W iście sprinterskim stylu wbiegłam niemalże do schroniska pod Bereśnikiem. Pierwszy deszcz zastał mnie na schroniskowym tarasie. I całe szczęście, że dopiero tutaj, wcześniej droga biegnie odkrytym, niezalesionym grzbietem- byłoby nieciekawie gdyby burza złapała mnie właśnie tam.