W górach lawinowa trójka. Ciekawa jestem jak to będzie wyglądać.
Wymeldowuję się z hostelu, który jeszcze śpi. Za pół godziny spotykam się z Akosem na dworcu i jedziemy do Kuźnic. Po drodze kierowca busa z cudowną lekkością określa tłum ludzi pod wejściem do kolejki na trzy godzinki stania. Na szczęście nas to ominie. Teraz jeszcze postój na kawę i burze mózgów nad mapą. Choć dzisiaj i tak cel jest jeden- schronisko na Hali Kondratowej.
Droga bez problemu, ale i tak momentami przypominam sobie że właściwie to ja lubię chodzić tylko po płaskim albo w dół. :) Z pięknej słonecznej pogody w Kuźnicach, pod schroniskiem pozostaje wspomnienie. Niebo zaciąga się chmurami, pada śnieg i wieje ostry wiatr. Z przyjemnością rozkładamy się zatem w schroniskowej jadalni.
Po południu śnieg przestaje padać i zapowiada się spokojny wieczór. Idziemy zatem w górę doliny. Mam pierwszy raz rakiety na nogach. W pierwszej chwili- strasznie śmieszne odczucie. Wydaje się, że trzeba strasznie szeroko stawiać nogi, że zaraz się zjedzie po oblodzonym zboczu. Nic z tego- wędrówka szybko staje się przyjemnością- naprawdę rewelacyjny sprzęt.
Podchodzimy tak daleko jak uznajemy za bezpieczne, czyli w moim przypadku wyjątkowo na czuja :) W każdym razie aż do podejścia na przełęcz, do skał opisanych na mapie nazwą Piekło. Wyjmujemy aparaty i jesteśmy w swoim żywiole. Wieczorne niebo nie tryska co prawda ferią barw, ale i tak wygląda ciekawie na tle ośnieżonych gór. Tylko gdzieś w oddali słońce na moment przed zachodem oświetla jeszcze szczyty.
Wracamy do schroniska na porcję grzańca i partyjkę kart. Nie przepadam za schroniskami molochami, więc w tym bardzo mi się podoba. Tylko dwadzieścia miejsc noclegowych, żadnych przypadkowych ludzi, przyjemna atmosfera. No i wyjątkowy kierownik, który klnie na turystów, że nie przyszli na nocleg i nie zadzwonili, a kiedy wpadają spóźnieni i tak podgrzewa dla nich bigos i częstuje wrzątkiem.