Na pierwszy ogień Tzydniowiański Wierch. Zeszłam kawałek w dół doliny chochołowskiej do szlaku na tenże szczyt, ludzi na drodze do schroniska mimo że rano to już pełno. A na szlaku, kawałek w bok, cisza i spokój. Kilka osób i nikogo nie trzeba co chwilę omijać.
Upał już teraz był niemiłosierny (a może to podejście tak mnie wykańczało, hmm), że pot lał się ze mnie strumieniami. Ale szlak piękny, zwłaszcza widoki w kierunku wschodnim z majaczącym gdzieś na końcu Giewontem. A potem po wyjściu na grań oczywiście pełna panorama z maleńką polaną chochołowską gdzieś w dole.
Nigdzie mi się nie spieszyło, na szczycie Trzydniowiańskiego jak się rozłożyłam tak posiedziałam ponad godzinę. Co okupiłam potem przepięknie przypieczonymi kolanami- trzeba było nie przysypiać na słońcu. W daleko posuniętych planach był jeszcze kolejny szczyt, ale w końcu wygodna ścieżka w dół do doliny Jarząbczej wygrała. Zwyczajnie nie miałam ochoty na jakieś ekstremalnie długie trasy, zwłaszcza jak nie ma nikogo kto by na te trasy ciągnął. Ot taki lajtowy wyjazd się z tej wyprawy w Tatry zrobił.
Dolina Jarząbcza- cicha i spokojna, a do tego ze świetnymi widokami. Po drodze oczywiście koniec szlaku papieskiego z obeliskiem i informacją kto, kiedy i po co. W dość urokliwym miejscu, nad szumiącym potokiem. Przy samej Chochołowskiej zaczęły gonić mnie burzowe chmury, ale na szczęście do schroniska dotarłam sucha.
A wieczorem znów inna ekipa w 14 osobowym pokoju i znów trafił się ktoś chrapiący jak lokomotywa. Jak się chciało tanio, to się ma. Nota bene czternastka kosztuje 25 zł (minus zniżka dla studentów- jak to miło być na studiach), cenią się oj cenią.