Dzień zaczął się wcześnie, bo około pół do ósmej kiedy słońce wychyliło się zza gór i na złoto oświetliło wnętrze chatkowej izby. Dwie minuty, jeszcze w jedną rękę aparat, w drugą kurtkę i sprint do wyjścia. Kilkanaście sekund za późno niestety. Słońce zdążyło się już schować za chmurami wiszącymi nisko nad górami. A taka była dobra okazja :/ Co nie zmieniało jednak faktu, że widoczność była zdecydowanie lepsza niż zeszłego dnia, a hulający wiatr dawał nadzieję, że chociaż na chwilę w trakcie dnia będzie przeganiał chmury ukazując niebo.
Wyjście zaplanowane na 9.00 opóźniło się do 10.00. A to trudno było wstać, a to śnieg padał, a to w końcu trzeba było jeszcze trochę pośpiewać przy dźwiękach gitary. W końcu jednak mozolnie wyruszyliśmy na szlak. Wiało okropnie, ale tak jak przewidziałam, słońce co chwila przebijało się zza chmur i wspaniale oświetlało jesienny beskid. Było na co popatrzeć.
W Piwnicznej zjedliśmy coś na obiad, zrobiliśmy zakupy i psychicznie przygotowywaliśmy się na podejście. Krótkie ale jak zwykle wyczerpujące. Szło już zdecydowanie lepiej niż wczoraj. A widoki na pasmo Radziejowej osładzały trudy wędrówki.
Im wyżej jednak tym pogoda robiła się coraz gorsza. Przy przełęczy Bukowina zaczął padać śnieg, a dalej na Hali Pisanej dołączył do niego wiatr. Szybko przebierając nogami poruszaliśmy się w jedynym słusznym kierunku. Na Halę Łabowską.
Schronisko to nie ma jak dla mnie za wiele uroku, po prostu jakieś takie nieprzyjazne. Bywałam w lepszych. Ale jeśli towarzystwo jest w porządku to takie niedogodności tracą znaczenie. I co z tego, że nie starczyło dla mnie ciepłej wody, pod prysznicami był syf, a światło gaszą o 22.00? Skoro do pierwszej w nocy siedzieliśmy przy gitarach, zdzierając gardła :)